Myśl przewodnia ;)

Myśl przewodnia ;)

czwartek, 28 maja 2015

Karmelowe cycki love ;)

     Do domu wracałam głodna jak wilk. Prawie cały dzień w Zduńskiej Woli i okolicach. Okolice ładne. Leśne i trawiaste. Tylko dlaczego niektóre drogi dojazdowe piaszczyste? Żużlowe? Na żużel to na Orła... Auto mam tak zakurzone, że nieuchronnie jutro odwiedzę myjnię. Ręczną. Niech wypucują. Ja pójdę na kawę. I ciacho. Albo kupię sobie coś ładnego. Należy mi się. Myślę o butach. Tym razem bardziej wygodnych. Najlepsze byłyby trampki. Zawsze idę po trampki. Wracam ze szpilkami. Kocham szpilki. I tak już chyba zostanie...

     Po drodze szybkie zakupy. A jak szybkie, to wiadomo. Połowa rzeczy kupiona pod wpływem impulsu "przyda się", a druga połowa z głodu. Miała być szybka kolacja. Kurze cycki w kawałkach z cukinią. W domu okazało się, że oprócz oliwy z oliwek nie ma innego tłuszczu. A smażyć na oliwie extra vergine jeszcze się nie odważyłam. Wróć. Odważyłam. I smakowało. Jednak to jest chyba jedyna rzecz, którą na dziwnych oliwach można smażyć. I zawsze smakuje. Na razie tajemnica. Zrobię jak znajdę jeden caaaaały wolny dzień. I zaproszę Was na degustację. Są chętni? ;)

    Wyjątkowo okazało się, że mam w domu cukier. Czasem mama "pożyczy" kilogram. Bo u mnie taka torba, to na rok. Dla gości, którzy słodzą kawę. Do niektórych zup. Do kapusty kiszonej z patelni. I oczywiście do bigosu na święta.

     Przypomniało mi się, że Aguśka jakieś udka na karmelu robiła. To może i cycki wyjdą? Wyszły. Palce lizać.

     A jak to się robi? A szybko! Dla głodomorów, co im żołądek do pleców zaczyna przywierać.

Karmelowe cycki love:

     Cycki kurze kroimy. Moje były małe, a raczej wąskie i pokroiłam w grube plastry. Można w kostkę, paski, kratki, kółka. Zależy od weny twórczej i stopnia głodu.

Na rozgrzaną patelnię wsypujemy trochę cukru. Można usypać kopiec z pięciu łyżek. Ja tak zrobiłam. Przykrywamy i czekamy aż się rozpuści. Ktoś kiedyś dorabiał wódkę? Wie co to przypalanka? Tyle, że na ten karmel kładziemy mięso. A na mięcho wrzucamy do cholery cebuli. Ile wlezie. Trzy. Pięć. Może być osiem! Cebula różnego kalibru dziś szła. Wrzuciłam dwie ostatnie duże, złote (ja tak nazywam zwykłą cebulę, bo lubię) i trzy dymki z ogromną ilością szczypioru.

Cały ten nieoczekiwany galimatias podlewamy sosem sojowym. U mnie było raptem pół malej butelki. Można całą. Nawet lepiej. Merdamy. Przykrywamy i możemy robić co chcemy. Ja poszłam na taras. Na papierosa. Powinno się dusić dobre pół godziny. Ale kto by czekał? Ja nie wytrzymałam. Połowę swojej porcji wtranżoliłam w trakcie duszenia. A nic, że nie zdążyło przejść smakiem. Głód zniesie nawet celulozę. Moja siostra jadła papierowe, brązowe worki pod stołem. Raczej nie z głodu, bo jedzenia nam nigdy nie brakowało. Chyba smak jej odpowiadał. Lata osiemdziesiąte to były zupełnie inne czasy... Ech...

I tyle gotowania. Na talerz i jeść. Nie polecam zbędnych dodatków typu ryż, pyry czy chleb. Wystarczą pomidorki koktajlowe i trochę rukoli czy roszponki. Można odrobinę pieprzu prosto z młynka. Na lepsze trawienie. Tym bardziej, że kolację dziś jedliśmy po dwudziestej pierwszej.

Szkoda gadać. Przyrządzać i smakować. Dajcie znać jakie wrażenia :D

Smacznego!




Bartek poprosił o dokładkę, zatem wygląda, że smakowało ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz