Myśl przewodnia ;)

Myśl przewodnia ;)

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Zmielony król!

   
     Było straszno. Szybko. Lubię szybko, ale nie jeść. Jedzenie jest przyjemnością. Nawet takie, które przyrządzam na prędce we własnej, zdarza się i w obcej, kuchni. Jednak nie to, które zamawiam w pośpiechu na stacji benzynowej... Żołądek niezwyczajny takich głupot na dłuższą metę. Na mecie się pije pod śledzika, a nie pod hot doga z tekturową wkładką.

A mięso? Uwielbiam mięso. Każde. Nawet z kury, choć to mniej. Wołowina, wieprzowina, baranina... i oczywiście ryby! Byle tłuste! Byle dużo!

Królem dań, które przyrządzam szybko i pysznie jest kotlet mielony. Bez budy i bez psa. A pysznie, bo lubię. I nie tylko ja :P

Sposobów na zróżnicowanie mielonego króla mam milion. Zależy od rodzaju mięsa i czasu, który pozostał mi do zejścia z tego świata... w desperacji głodowej... No co ja poradzę, że często doprowadzam się do takiego stanu, że czuję jak żołądek przykleja mi się do pleców i muszę coś zjeść natychmiast! Byle ubite na śmierć było i nie uciekało, bo siły nie mam gonić...

Właściwie, to dziś żadnego przepisu nie podam, bo przyprawienie mięsa mielonego na wyborne kotlety nie jest filozofią, a tylko kwestią smaku. Wrzucam co chcę. Trochę soli, pieprzu, jakieś inne ususzone przyprawy i gotowe!

Opowiem za to o kilku zasadach, których trzymam się od lat. Cały czas chodzi o mielone mięso, zatem nie doszukujcie się innych zasad. Te życiowe zupełnie ni jak się mają do kotletów.

Zasada pierwsza, to nie mieszam rodzajów mięs ze względu na ich pochodzenie. Oznacza to, że moje mielone są albo drobiowe, albo wieprzowe, albo wołowe, albo... wymyśl sobie takie zwierzę, jakie chcesz zemleć. Tylko nie przesadzaj! Koty i psy są dla mnie pod ochroną. Na wieki wieków coś tam... :P

Druga zasada, to żadnych moczonych bułek czy innego pieczywa! A fuj! Tylko mięso! Zdarza się tarta bułka w formie panierki, ale tak często jak chodzę do kościoła... Czyli prawie wcale, jeśli nikt nie obdaruje mnie zaproszeniem na ślub, chrzciny czy inne wydarzenie katolickie... Polityki nie będę tutaj uprawiać, więc tłumaczyć się nie zamierzam. Tak mam i już.

Panierka się zdarza w zależności od konsystencji mięsa lub warzyw, które dodam tam nieopatrznie. Zazwyczaj z powodu czerwonej papryki, którą lubię dodawać jesienią dosłownie do wszystkiego.

Więcej zasad nie mam. Cały czas mając na myśli kotlety mielone. Moje mielone smażę, piekę w piekarniku lub gotuję na parze. Ten ostatni sposób dotyczy tylko mielonych z wieprzowego schabu, bo smakują takie wyśmienicie. Jadamy z twarożkiem, majonezem lub zwyczajnie, z jakimś warzywem. Do kotletów smażonych podaję gotowanego brokuła lub kalafiora, Do tych na parze pieczone buraki, a tych z piekarnika, to wszystko co da się upiec.

Kotlety z wieprzowej szynki wyglądają tak:




Tak szybko gotuje się brokuły... :P


A twarożek jest tak pyszny, że wpieprza go nawet Czarosław :P




Smacznego! ;)


niedziela, 10 stycznia 2016

Nie gołąb, a grucha!

Tak jakoś melancholijnie mi się zrobiło w przeddzień święta, które czci trzech przybyszów do stajenki. Dla mnie to naciągana historia, ale imiona mieli ładne. Szczególnie Baltazar, bo oprócz Baltazara Gąbki, nie spotkałam na swojej drodze żadnego innego o tym imieniu. A chętnie poznam. Ach, wiem! Nadam takie imię mojemu kolejnemu kotu. Tym razem będzie szary. Nie pytajcie dlaczego. Tego akurat nie wiem. Taki musi być i już...

Zachciało mi się jesieni. Takiej złotej. W sadzie. Zbierania jabłek, gruszek i śliwek. Zachciało mi się zachodzącego słońca i jego promieni między resztkami kolorowych liści. A tu zima w pełni! Ba! Ja nawet nie mam sadu!

Zostało mi brodzenie na placu targowym. Wybrałam po kilkanaście jabłek i gruszek, kupiłam słoik miodu lipowego i kilka paczek różnych orzechów.

Bartek dostał zadanie wyłuskania solonych pistacji ze skorupek, wymieszania ich z całymi migdałami i orzechami nerkowca. Zrobiło się tego pół miski i trudno było zgnieść je na miazgę, ale mój silny syn podołał. A jakże! Do orzechów dodał cynamon i pół słoika miodu. Mmmmm pycha...

Ja zajęłam się gruszkami. Obieraniem i wydrążeniem gniazd nasiennych w ich połówkach. W tym czasie, gdy piekarnik grzał się do 180°C, nakładałam masę orzechową do gruszkowych łódek ułożonych na blasze wyścielonej papierem do pieczenia.

Nie mogliśmy się doczekać, kiedy będzie można skosztować tych delicji. Gruszki siedziały w piekarniku pół godziny, później stygły kwadrans, a następnie zniknęły... W naszych brzuchach. No nie wszystkie, kilka łódek zostało do dnia następnego, ale już wieczorem zabraliśmy się za jabłka. Przygotowaliśmy je tak samo jak gruszki i też były smaczne, jednak gruchom nie dorównały w pyszności. Następnym razem wymyślę dla nich alternatywę, aby również stały się delicjami na swój własny sposób.

Zróbcie w domu, niewiele zachodu trzeba, a naprawdę smakują wyśmienicie. Można podawać z jogurtem naturalnym, ale bez niego także smakują wybornie. W sam raz do popołudniowej kawy. Smacznego :)


środa, 10 czerwca 2015

Indycze słodycze ;) a do tego propozycja spotkania i filmik! :)


Bez zbędnych wstępów i ceregieli.

Jakoś ostatnio mniej tłuste posiłki jadam i robię. Raczej skierowane ku odżywianiu niż zwyczajnemu napychaniu brzucha.

Tym razem znowu coś słodkiego? Mimo słodkiej pomarańczy, raczej ostro niż słodko :)

Indycze słodycze!


Zabierałam się za to danie bez entuzjazmu. Zwyczajnie głodna w niedzielne popołudnie. Rekonesans lodówki nie napawał nadzieją. Ale moja, pełna pomysłów głowa, zawsze znajdzie wyjście. Z każdej sytuacji.

Kalafiorowe różyczki ugotowałam al dente. Nie lubię miazgi. Chyba, że ma być gnieciony z oliwą. Zdecydowanie jednak gniecione wolę ziemniaki. Z kukurydzą. Ale o tym innym razem.

Kalafior się gotował, a ja rozbijałam indycze sznycle. Z przypraw tylko sól i pieprz. Czarny i kolorowy. Oczywiście świeżo zmielony. Trzeba dobrze wklepać pieprz i sól w mięso. Zostawić na długość obierania pomarańczy.

A to wcale nie takie łatwe! Bo powinniśmy z tejże pomarańczy zdjąć jak najwięcej tej białej, gorzkiej błonki. A to do łatwych i przyjemnych czynności nie należy. W każdym razie staramy się jak możemy. Nad miską lub głębokim talerzem te pomarańcze obrać do samego miąższu :)

W zależności od ilości mięsa powinniśmy dostosować liczbę pomarańczy. Na pięć czy sześć sznycli wystarczą dwie pomarańczowe kule.

A teraz ważne. Jakie to w ogóle powinny być pomarańcze? Otóż nie każda odmiana się nadaje. Najlepszą jest pomarańcza chińska. To najlepsza, najsłodsza odmiana na świecie. Bezpestkowa. Z cienką skórką. Owoce odmian tego gatunku to przede wszystkim Washington Navel, Rubby Blood czy Valencia. Te właśnie wybierajcie.

Sznycle smażymy na rozgrzanym oleju. Po obu stronach. Do nabrania rumianych barw :) Przez sznycle. Niekoniecznie przez samych siebie. Chyba, że nie gotujemy sami. Hmm nie wnikam czy cokolwiek jest pod kuchennym fartuchem ;)

Następnie na tą samą patelnię wrzucamy kawałki pomarańczy. Karmelizujemy. Wkładamy z powrotem mięso. Tak by przeszło karmelem z pomarańczy. Wyjmujemy na talerz mięso i układamy na sznyclach kawałki pomarańczy.

Teraz na patelni roztapiamy trochę masła i wrzucamy różyczki kalafiora. Podsmażamy na lekko złoty kolor.

Można również bez tej ostatniej czynności z kalafiorem. Ja akurat lubię. Ale nie każdy musi.

Danie lekkie, łatwe i przyjemne. Raczej ostre. I takie ma być.


Ale to jeszcze nie wszystko na dzisiaj :)
Mam dla Was propozycję. Co powiecie na wspólne, wakacyjne gotowanie? Nad morzem? W górach? Gdziekolwiek połączy nas ten sam moment pobytu! Myślę o czymś na grilla. Czymś z owocami sezonowymi może? Spotkajmy się i wymyślmy jakiś niepowtarzalny smak! Zrobimy sobie krótki filmik. Opiszemy jak nam się wspólnie gotowało. Czy podziałaliśmy sobie na nerwy kojąco czy raczej drażniąco... :) Zostaniemy w bliskim kontakcie czy może raczej następnym razem będziemy do siebie strzelać?

Zróbmy taki eksperyment! Kuchenny, a zarazem socjologiczny! Przewiduję od 2-go lipca być nad morzem. Później raczej góry. Ale wszystko może się zmienić. Wiele zależy o Was. Piszcie o terminach na mojego maila agahmmm@gmail.com Podajcie swoje namiary. Oczekuję pełnych imion i nazwisk wraz z numerem telefonu. Nie odpisuję na maile anonimowe. Możecie też klikać na fejsbuka. Do zobaczenia!

Poniżej krótki film z majowego, wspólnego gotowania chińszczyzny z Kasią :) Dokładnie 7-go maja. Wieczorem. Gdzieś pod Warszawą ;)


Smacznego! :)

czwartek, 28 maja 2015

Karmelowe cycki love ;)

     Do domu wracałam głodna jak wilk. Prawie cały dzień w Zduńskiej Woli i okolicach. Okolice ładne. Leśne i trawiaste. Tylko dlaczego niektóre drogi dojazdowe piaszczyste? Żużlowe? Na żużel to na Orła... Auto mam tak zakurzone, że nieuchronnie jutro odwiedzę myjnię. Ręczną. Niech wypucują. Ja pójdę na kawę. I ciacho. Albo kupię sobie coś ładnego. Należy mi się. Myślę o butach. Tym razem bardziej wygodnych. Najlepsze byłyby trampki. Zawsze idę po trampki. Wracam ze szpilkami. Kocham szpilki. I tak już chyba zostanie...

     Po drodze szybkie zakupy. A jak szybkie, to wiadomo. Połowa rzeczy kupiona pod wpływem impulsu "przyda się", a druga połowa z głodu. Miała być szybka kolacja. Kurze cycki w kawałkach z cukinią. W domu okazało się, że oprócz oliwy z oliwek nie ma innego tłuszczu. A smażyć na oliwie extra vergine jeszcze się nie odważyłam. Wróć. Odważyłam. I smakowało. Jednak to jest chyba jedyna rzecz, którą na dziwnych oliwach można smażyć. I zawsze smakuje. Na razie tajemnica. Zrobię jak znajdę jeden caaaaały wolny dzień. I zaproszę Was na degustację. Są chętni? ;)

    Wyjątkowo okazało się, że mam w domu cukier. Czasem mama "pożyczy" kilogram. Bo u mnie taka torba, to na rok. Dla gości, którzy słodzą kawę. Do niektórych zup. Do kapusty kiszonej z patelni. I oczywiście do bigosu na święta.

     Przypomniało mi się, że Aguśka jakieś udka na karmelu robiła. To może i cycki wyjdą? Wyszły. Palce lizać.

     A jak to się robi? A szybko! Dla głodomorów, co im żołądek do pleców zaczyna przywierać.

Karmelowe cycki love:

     Cycki kurze kroimy. Moje były małe, a raczej wąskie i pokroiłam w grube plastry. Można w kostkę, paski, kratki, kółka. Zależy od weny twórczej i stopnia głodu.

Na rozgrzaną patelnię wsypujemy trochę cukru. Można usypać kopiec z pięciu łyżek. Ja tak zrobiłam. Przykrywamy i czekamy aż się rozpuści. Ktoś kiedyś dorabiał wódkę? Wie co to przypalanka? Tyle, że na ten karmel kładziemy mięso. A na mięcho wrzucamy do cholery cebuli. Ile wlezie. Trzy. Pięć. Może być osiem! Cebula różnego kalibru dziś szła. Wrzuciłam dwie ostatnie duże, złote (ja tak nazywam zwykłą cebulę, bo lubię) i trzy dymki z ogromną ilością szczypioru.

Cały ten nieoczekiwany galimatias podlewamy sosem sojowym. U mnie było raptem pół malej butelki. Można całą. Nawet lepiej. Merdamy. Przykrywamy i możemy robić co chcemy. Ja poszłam na taras. Na papierosa. Powinno się dusić dobre pół godziny. Ale kto by czekał? Ja nie wytrzymałam. Połowę swojej porcji wtranżoliłam w trakcie duszenia. A nic, że nie zdążyło przejść smakiem. Głód zniesie nawet celulozę. Moja siostra jadła papierowe, brązowe worki pod stołem. Raczej nie z głodu, bo jedzenia nam nigdy nie brakowało. Chyba smak jej odpowiadał. Lata osiemdziesiąte to były zupełnie inne czasy... Ech...

I tyle gotowania. Na talerz i jeść. Nie polecam zbędnych dodatków typu ryż, pyry czy chleb. Wystarczą pomidorki koktajlowe i trochę rukoli czy roszponki. Można odrobinę pieprzu prosto z młynka. Na lepsze trawienie. Tym bardziej, że kolację dziś jedliśmy po dwudziestej pierwszej.

Szkoda gadać. Przyrządzać i smakować. Dajcie znać jakie wrażenia :D

Smacznego!




Bartek poprosił o dokładkę, zatem wygląda, że smakowało ;)



środa, 13 maja 2015

Jak bum cyk cykoria!

   
     Nie lubię mieć w domu zbyt dużo jedzenia. Z wiadomych powodów. Zeżarłabym wszystko. Co jakiś czas jadam coś lekkiego. Dietetycznego. Jednak nie za często. Bez mięsa, oliwy czy choćby ziemniaków i chleba nie umiem przetrwać. Zwyczajna, starodawna Polka ze mnie. Bigos, to rzecz święta. Nawet dla mnie. Ateistki z krwi i kości. Bigos ozdobny w mięcho, tłuszcz i dodatki grzybowe, śliwkowe tudzież inne niezastąpione. Wiem, że mój bigos jest wspaniały. Do schabowego. Do sadzonego jajka. Do pyrów gniecionych. Do wódki. Piwa. Nawet do zakąski ;)

Zauważam, że to jest jednak rodzinne. Moja mama. Przychodzi do mnie w niedzielny wieczór.

- Co robisz? - pyta od progu zdejmując buty. Jeszcze nie nauczyła się, że u mnie w domu butów się nie ściąga. Na górę nikogo nie zapraszam. Na dole, hulaj dusza.

- Odpoczywam - odpowiadam zgodnie z prawdą. W niedzielę zazwyczaj mało się udzielam. Nabieram sił przed nowym tygodniem. Wbrew utartym przekonaniom, lubię poniedziałki. Serio. Poniedziałki są inspirujące. Zazwyczaj popołudniami. Lubię zaczynać pracę nad czymkolwiek w poniedziałkowe popołudnie. Rano odsypiam łykendowe trudy. Zazwyczaj uczelnię, a częściej wyskoki w bok od sprzedażowej i kontaktowej nadmiernie osobowości.

- A bo ja taka chora jestem - zaczyna rodzona matka swą opowieść. A jej opowieści o tym co jej dolega nie mają czasem końca. Przyzwyczaiłam się ignorować te historie. Wyczulam ucho tylko na coś poważnego. Tamtego wieczora było zwyczajne opowiadanie. Litość, to zbrodnia. Wiem od wieków. A właściwie od wychowywania się na Limance. Tej łódzkiej. Bałuckiej. Czyli w moim przypadku od zawsze.

- Herbaty chcesz? - zaproponowałam uprzejmie, chociaż sama miałam ochotę na jakiś napój. Wódki nie mogłam, bo po Bartka musiałam jechać około dwudziestej pierwszej. Trenuje pchnięcie kulą i rzut dyskiem.

- Niech będzie - zgodziła się ochoczo mamutka - a jaką? - zapytała jakby nie wiedziała, że to nic nie zmieni.

- Taką, jaką mam - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, ale lekko poirytowana, że wciąż o to pyta. Zna mnie już prawie tak długo jak ten radziecki traktor, co nim uczyłam się jeździć.

Poszukałam w szafkach. Nic do tej herbaty. Sama bym coś zjadła. Zero. Kupiłam poprzedniego dnia kilka warzyw. Na przekąskę. Nic z nich nie zrobiłam. Zwyczajnie wrzuciłam do lodówki na pastwę losu.

Mamuśka opowiadała o swoich dolegliwościach, a ja, udając słuchaczkę, waliłam nożem w deskę pogwizdując.

Podałam przekąskę na kuchenny, wąski i znienawidzony przeze mnie stół. Do wieczornej herbaty pasowało nawet ;)


Cykoria! Jak bum cyk cykoria!

Za dużo roboty nie ma. Ostry nóż i kilka warzyw. U mnie z tym ostrym nożem jest największy problem, bo za cholerę nie umiem tymi ostrzałkami się posługiwać, a jedyny facet w moim domu, to mój czternastoletni syn. Jest jeszcze kot, ale on do ostrzałek raczej się nie przytula.

W każdym razie, bierzemy płatki cykorii i nadziewamy je uprzednio przygotowanym farszem.

Farsz nie wymaga zachodu.

Rozdrobnione awokado skrapiamy sokiem z cytryny. Dodajemy pokrojoną rzodkiewkę, paprykę i cebulę. Sypiemy trochę kopru. Sporo musztardy Dijon oraz trochę soli i dużo pieprzu.


- Oj, jakie to dobre - mówi mama - I z chlebem też by smakowało.

- I do zupy z kartoflami też - rzucam wkurwiona.

- Pewnie też, trzeba spróbować - mówi mamutek chrupiąc przekąskę. Choroby jej nagle minęły jakby. Cudownie. Cały wieczór rozmawiamy o jedzeniu. Anegdoty rodzinne w stylu:

"- Ula, uuuuuuhhhhhh grrrrrr uuuuuu aaaaahhhh, ten rosół, uuuuuuaaaaahhhhhh, świetny!

- Ale gorący? - Ula pyta z troską.

- Też, ale te pół kilo pieprzu mniej..."

To był rok 1993. Działo się to na Księstwie. Pamiętam. Lipiec... Stypa... Nikt nie twierdzi, że było smutno. Wieczność jest nieśmiertelna...

Ale cykoria jest świetna. Jednak jako zakąskę do wódki, proponuję do farszu dodać kilka łyżek oliwy ze słoika od suszonych pomidorów. Po cholerę mamy się męczyć ;)

Smacznego :D

:D

niedziela, 3 maja 2015

O! Kurza noga! - przepis prawie staropolski ;)


Kurczaków zmodyfikowanych genetycznie jak ludzi. Zmodyfikowanych umysłowo. Setki tysięcy. Ba! Miliony! Machnąć skrzydłem? Wróć! Ręką? Co to zmieni, jeśli samemu zaczniemy hodowlę zwierząt w przydomowych ogródkach? Pasza. Zmodyfikowana. Trzeba będzie wydzierżawić od sąsiada pas łąki, zasiać w rogu pszenicę. A przed zarazą jak uchronić? Chemicznie? Produkowanie naturalnej żywności w tych czasach jest nie lada wyzwaniem. Nakładem czasu i szukaniem możliwości. Nie wszyscy to rozumieją. Ekolodzy! Tyle o ekologii wiedzą, co kot napłakał. Spotkałam takiego w BOŚ Banku. Przygotowałam się do rozmowy. Duży temat. Odzyskiwanie ropy z odpadów nieselektywnych. Ekolog odezwał się po godzinie. Nie potrafił odpowiedzieć na proste pytania. Finansowania nie przyznano, mimo dotacji z PARPu. Mimo własnych środków. Chodziło o jedną piątą inwestycji. Firma i tak ruszyła. Właśnie buduje dwa nowe zakłady. Bez pomocy bankowej. Wypuściliśmy obligacje. Wszystko działa zgodnie z przepisami o OZE...

Do rzeczy. O jedzeniu. Karmieniu. 

Nie przywiązuję zbytniej wagi do tego czy kura chodziła po gnoju na ugorze, albo czy dziobała sztuczną trawę. Jeśli się najadła, zniosła jajo i nadal żyje, to znaczy, że tego jej właśnie było potrzeba. 
Do gotowania wybieram świeże mięso. Nigdy mrożone. Chyba, że zamrażam sama, bo coś mi wypadnie. Tym razem postanowiłam nawiązać do kuchni staropolskiej. Nawiązać. Nie skopiować. Żeby było jasne.

O! Kurza noga! Staropolskim obyczajem.

Mówią na tą część kury, że jest ćwiartką. Ja widzę nogę. Cztery takie idealnie mieszczą się do mojego żaroodpornego naczynia. Wcześniej przyprawiam. Nie przypadkowo. Smaruję musztardą Dijon, sypię solą i pieprzem. Dodaję odrobinę oliwy i przyprawy o nazwie złocisty kurczak lub coś koło tego. A potem idę na taras napić się kawy i poczytać książkę. Albo rozwieszam pranie. Albo przerabiam jakieś portki, żeby były inne niż wszystkie. Omijam sprzątanie. Sprzątanie kurzym nogom nie pomoże. Mi tym bardziej. Wybrane czynności powinny trwać nie mniej niż godzinę. Mogą dłużej. Mogą nawet całą noc. Byle nie zapomnieć zająć się mięsem nazajutrz.

Przyda się duża patelnia. Rozgrzana jak ja we wczorajszej gorączce. Obsmażamy kurze nogi na tejże ze wszystkich, możliwych stron po minucie na każdą i układamy w żaroodpornym naczyniu.



Na wierzch wrzucamy pokrojoną w półplasterki cebulę, kawałki papryki, plastry buraka, selera, ząbki czosnku oraz kilka cykorii.



Całość skrapiamy jeszcze oliwą. Odrobinę. Oraz ciemnym octem winnym. Ocet jest po to, aby wydobyć co najlepsze z warzyw oraz aby mięso było kruche i dobrze odchodziło od kości.

Przykrywamy i wkładamy do nagrzanego na 200'C piekarnika na około 40 minut. Może być chwilę dłużej.

Obficie sypiemy koperkiem. O tej porze używam zamrożonego przez mamę w pudełku po maśle. Inne dodatki nie są potrzebne. Chyba, że zsiadłe mleko. Przy ludziach jemy nożem i widelcem, ale w samotni pamiętamy, że kaczki i kury bierze się w pazury ;)



Smacznego ;)

środa, 22 kwietnia 2015

Awokado. Małe a cieszy ;) Plus filmowa niespodzianka...

     Najbardziej wkurza mnie, że czegoś nie można zjeść. Albo kogoś. Chociaż... Czasem da się ugryźć. Kogoś ;) Takie jakieś skojarzenie erotyczne. Dla mnie nawet bardzo erotyczne ;)
     Wczoraj był dzień kulminacyjny. Sterta ciuchów wyjęta z szaf, komód i pudełek. Nic. Trykotowe koszulki tylko. Wiecie ile mam sukienek? Skąd! Ile spodni? Dżinsów? Spódniczek? No skąd niby. Ja wiem. I co z tego. Nic nie nadaje się na dupę. Pożyczyłam dżinsy od syna. Na szczęście syna mam dużego. Większego ode mnie. Sporo. Ponad metr osiemdziesiąt. Dziewięćdziesiąt kilo. Trenuje lekkoatletykę. Pchnięcie kulą. Dobrze się przy nim czuję. Ma mnie kto bronić, bo zadziora ze mnie ;) Czternastolatek. Jeszcze urośnie.
Po zastanowieniu się co zjeść na śniadanie, wybrałam coś lekkiego. Jednak z dużą ilością energii.


Awokado. Uwielbiam awokado.
Dobre awokado musi być miękkie. Jak masło w południowym słońcu, powinno rozpływać się od samego nań patrzenia. Od ciepła naszego wzroku i dotyku palców. Kiedy obierasz awokado, to nie nożem. Skórka powinna odchodzić sama.
Kiedyś, w Aleksandrowskim Presto zamówiłam sałatkę z awokado. Kamień. Niedojrzała grucha bez smaku. Cienkie, twarde plastry przypominały raczej kawałki zielonej Antonówki z połowy lipca, którymi rzucaliśmy się bawiąc w cholera wie co w latach osiemdziesiątych. Na ugorze. U babci. A krótko, sałatka nie nadawała się do jedzenia. Do rzucania w szefa kuchni raczej. Wyrosłam z tego. Chociaż nie wiem. Może następnym sprawdzę. Do rzeczy.
Tak powinno wyglądać awokado podczas obierania jak na załączonym obrazku. Mięciutkie jak kaczuszka ;)

Awokado napełnione musztardą, twarogiem i warzywem jakie masz pod ręką ;)

Tak właśnie nazwałam ową przekąskę. Dla mnie było to śniadanie, jednak normalnie musiałabym zjeść ich minimum trzy. Całe. Nie połowy. Zjadłam jedno. Pogłaskałam się po głowie. Brzuch nie był zadowolony z tak małej ilości. Domagał się więcej.

Przekrojone i obrane awokado szczerze skropiłam cytryną. Na dno po pestce wlałam trochę kremowego octu balsamicznego i włożyłam po solidnej łyżeczce mojej musztardy Dijon. Rozumiecie. Sam kwas. Ale o to chodzi. Twaróg rozrobiłam z małą ilością mleka. Bez przypraw. Nie są potrzebne. Na wierzch powtykałam pokrojone w plasterki rzodkiewki i pachnącego wiosną ogóra. Nie mogło zabraknąć rukoli. Dopiero teraz sól i pieprz z młynka. Nic więcej nie potrzeba. Można jeść nożem i widelcem. Jednak ja użyłam noża tylko po to, żeby pokazać jak wygląda przekrój tegoż dzieła.

Niespecjalnie jakoś widać. Nie bardzo jest też na co patrzeć. Lepiej zjeść. Zwyczajnie. Wziąć do ręki taką łódkę i wpałaszować powoli delektując się smakiem. A właściwie smakami. Jeśli ktoś ma kubki smakowe nie spalone przez chińskie sosy "ośtry ci siodko kłaśny", to z pewnością będzie pod wrażeniem. Te mieszanka smaków świetnie łączy się w ustach. Powoli pieszcząc podniebienie. Myślę, że rzodkiewka jest konieczna. Ogórek ją pięknie łagodzi. Tak. Innych warzyw w tej kompozycji nie widzę. Te są idealne. Każde inne zmienią zupełnie grę smaków. Nie mówię, żeby nie wypróbować czegoś innego. Jak najbardziej! Jednak to połączenie jest godne uwagi. Na dzień dzisiejszy idealne. Owszem, mam jeszcze wiele innych przygód z awokado. Ten owoc pojawi się tutaj nie raz. Smacznego ;) Ale to jeszcze nie wszystko na dziś... 


Poza powyższym przepisem, mam małą niespodziankę ;)

Otóż wczoraj robiliśmy z Bartkiem kolację. Kanapki z brie i rybą oraz mozzarellę z pomidorem. A oto zapis tegoż zdarzenia. Będzie takich filmów więcej. Niedługo zobaczycie efekty :)


Co Wy na to? Podoba się?


niedziela, 19 kwietnia 2015

Moja autobiografia będzie książką... kucharską! ;)


  Na powitanie z instrukcją obsługi bloga... :)

   Niektórzy mają tak, że w stresie nie jedzą. Chudną podczas depresji. Ja mam odwrotnie. Kiedy myślę, że trzeba zacząć myśleć pozytywnie, odruchowo otwieram lodówkę i omiatam wzrokiem wierzch kuchenki mikrofalowej w poszukiwaniu narzędzia, które sprawia, że przyjemności jedzenia nie będą zakłócać żadne wyrzuty. Korkociąg. Wino! Wino nie jest zbyt częstym składnikiem moich potraw. Szkoda wina. Stosuję winny ocet.

   Zagadka rozwiązana. Dlaczego mój rozmiar z 38 skoczył do 42 tudzież 44... Ale żebym z tego powodu miała depresję? Bynajmniej! Lubię siebie. Mam inne zagwostki, które spędzają mi sen z powiek. Pomaga jedzenie.

   Gotowanie.
   Lubię się odprężyć w kuchni. Nie lubię potem tej kuchni sprzątać, ale czy to ważne? Gotowanie odpręża. Wymyślam nowe przepisy, ale... Nie spodziewajcie się, że znajdziecie tutaj dokładną instrukcję jak, co i kiedy zrobić. Co to, to nie. Osobiście w przygotowywaniu potraw nie kieruję się daną ilością, że weź szklankę tego, łyżkę tamtego, a to odważ, tamto zmierz. Zawracanie głowy. Znam składniki, to robię po swojemu. Nie zawsze wychodzi, jak to w życiu. Jednak może wyjdzie coś innego? ;) Najważniejsze, że wiem czego chcę, znam swoje słabości, mocne strony. Chcesz, to gotuj ze mną. Nie chcesz, nie musisz. Jeśli jednak zdecydujesz się na eksperymenty, to podziel się tym co wyszło. Czy było smaczne? Czy wywalone do kibla i spłukane dwa razy? Ktoś jadł z Tobą? Jakie wrażenia? 

   Wyjaśniam od razu, że gotowanie, to nie mój jedyny konik i nie robię tego codziennie. Raz w tygodniu. Może dwa. Góra trzy. Ani cyfry więcej. Częściej przyrządzam. Szybkie przekąski. Zazwyczaj wyszukane. Z otchłani lodówki. Jakiś ogórek z majonezem. Ziemniak z dżemem. Mówią, że to kuchnia fusion, łączenie smaków, takie sraty pierdaty, a to zwyczajne "co się nawinie." Za to lubię jak jedzenie zachęca wyglądem. Nie musi być ozdobione jakimiś wyrafinowanymi kształtami, ale musi zrobić dobre wrażenie, zanim zacznę jeść. A jak to u Was? Bo u mnie zwyczajny schabowy też przejdzie. Z bigosem. I ziemniakami. Najlepiej puree.

   Czasem jem zdrowo. Czasem zupełnie odwrotnie. Jem co chcę. I jak chcę. Zobaczcie sami. ;)




Zupa zdrowa i pożywna, wymyślona dzisiaj w Tesco ;)





   Zimno dziś było, chociaż słonecznie. W domu najlepiej pod kołdrą. Nie chciało mi się napalić w piecu. Bartka zawiozłam na trening i pomyślałam, że zjadłby coś pożywnego jak wróci. Ja też chętnie bym się rozgrzała. Na alkohol o trzynastej za wcześnie. Nawet w niedzielę. Nawet dla mnie.

   Wpadłam do Tesco. Szybkie zakupy i pomysł na zupę.

   Bulion warzywny.

   Marchew i pietruszka pokrojone w plastry. Marchew z pietruszką w proporcji 3:1, ale jak kto lubi. Kawałek selera i jeden duży burak w kostkę. Cebula. Też w kostkę. Kilka pieczarek. Nie obieram, za dużo zachodu. Kroję w plastry i wrzucam do warzyw.

   Tajemnica pewnych potraw polega na tym, żeby nie za szybko dorzucać mięso i przyprawy.

   Dopiero do zagotowanych warzyw wrzuciłam mięso. Dziś był to filet z indyka. Spora ilość pokrojona w kostkę. Przykryć i poczekać na długość papierosa. Nie jest ważne czy ktoś pali jak w szkolnej ubikacji. Szybko. Czy delektuje się każdym wdechem substancji smolistych. Nie wiem też czy bez papierosa zupa wyjdzie dobra. W każdym razie, po powrocie z dymka mogłam wsypać sól. Dużo. Do smaku. Trzeba próbować. Pieprz. Tylko świeżo mielony!

   Nie masz młynka? Nie szkodzi. Wystarczy, że masz pieprz ziarnisty. Jak nie masz, to leć do sąsiadki. Najlepiej takiej, co czujesz jak gotuje rosół co niedzielę. Ona ma pieprz w ziarnach. Z całą pewnością.

   Zanim pobiegniesz po pieprz, dosyp do wywaru curry, albo zwykłej przyprawy do kurczaka. Większość osób ma coś podobnego w domu. Nie masz? Poczaruj. Może być kostka rosołowa. Albo dwie.

   A co z tym pieprzem?

   Weź kilka ziaren i połóż na desce. Szerokim nożem zgnieć je na miazgę. Nie musi być dokładnie. Zeskrob tymże nożem z deski wprost do zupy. Czujesz zapach pieprzu? Powąchaj. Na zdrowie! Kręci się w nosie ;)

   Teraz soczewica. Może być z puszki. Ale możesz też wrzucić suchą. Ja dziś użyłam tej z puszki. Suchą chyba wrzuciłabym wcześniej. Razem z warzywami. Ale pewna nie jestem.

   Niech się pogotuje. Można wywiesić pranie. Cały bęben. Sześć kilo.

   Zioła jakieś. Nie za dużo, żeby nie popsuć smaku. Dodałam trochę oregano. Cukier. Jeszcze mniej niż oregano. Lunęłam w to z lekka sosem sojowym. Ciemnym. Trzymałam kciukiem, żeby nie było. Zostało tylko skropione.

   Najważniejsze jest próbowanie. Jeśli coś jest nie tak, to dodajesz. Po trochu. Ociupince.

   Ocet! Król moich dań. Zimnych i gorących. Oprócz imbiru, który stosuję zimą, to ocet jest królem całego roku.

   Niektórzy myślą, że ocet dodaje się tylko do sałatek. Otóż nic bardziej mylnego. Ocet wydobywa również smak ciepłych potraw. Octu do tej zupy nie żałujemy. Nie przesadzamy oczywiście. Wydaje mi się, że na jakieś trzy litry zupy około dwie łyżki wystarczą. Nie wiem ile zupy ugotowałam, ale pięciolitrowy garnek nie był pełen, więc myślę, że trzy litry jakoś.


   Potrawa nie jest sprofanowana żadnymi zasmażkami, zaklepkami czy cholera wie czym. Czysty bulion pięknie wygląda w misce, a warzywa i mięso widać przezeń idealnie. Udekorowany niewielką ilością śmietany i większą ilością octu balsamicznego w kremie. I rukolą! Moim ulubionym chwastem do jedzenia. Rukola pasuje do wszystkiego. Nawet do sernika!



   Pozostaje mi życzyć smacznego ;) I czekać na pierwsze reakcje po powyższym tekście. Pierwszym na tym blogu. Początek już za mną ;)